Była godzina 10:42, gdy weszłam do tej zakichanej restauracji. Nienawidziłam swojej pracy, ale cóż, lepszej nie miałam. A zawsze można było napluć komuś do talerza, prawda? No więc właśnie. Całe szczęście o tej godzinie nie ma tłumów. Tylko co z tego, skoro każdy klient marudzi
"Moja zupa była za słona!", "W moim talerzu jest włos", "to jest zimne i niejadalne i w ogóle ble!"
Normalny człowiek odszedłby, ale ja nie. Postanowiłam, że nie odpuszczę tak łatwo. Gotowałam dobrze i wiedziałam o tym. A te nowobogackie pi... znaczy ci ludzie nie przywykli do jedzenia w takich restauracjach jak ta. Mało mnie to obchodziło szczerze powiedziawszy. Ale największą rozrywką tego dnia były: młoda para z małym dzieckiem ubrani prawie że w szmaty i wielki biznesmen z Zachodu, z wielką teczką i laptopem na tłustych kolanach. Zacznijmy od tych biedniejszych.
Postanowili zamówić dwie porcje Rizotto i frytki dla dziecka oraz trzy szklanki coli. Ludzie! Kto popija rizotto COLĄ? No... ale ja tu tylko sprzą... znaczy gotuję. Po krótkiej chwili podałam zamówienie. Podziękowali nawet grzecznie, zjedli w spokoju... normalnie ideały... No, ale gdyby tak było, to nie pisałabym o tym, mój pamiętniczku. W końcu zjedli. Nie chodząc często do restauracji nie wiedzieli, że to kelner zbiera talerze i zanieśli je do kuchni. Podziękowałam grzecznie. A potem... wybiegli kuchennymi drzwiami, jakby się paliło! Na początku zbaraniałam. Potem zrozumiałam dlaczego uciekali. W drzwiach stał kelner... z rachunkiem. Nie mogłam zostawić garów... niestety.
- Dobra, Mark, wyluzuj - powiedziałam do płaczącego chłopaka. To nie był pierwszy raz, gdy ktoś zwiał, ale on był nowy - Mamy nagranie na kamerze, znajdziemy ich
Chwilę potem wszedł ten obesrany "biznesmen". Zamówił najdroższe dania z karty jakie tylko były i odwiesił swoją kurtkę na wieszaczek. Przygotowałam zamówione dania... i się zaczęło.
To niedobre, tamto złe, to niedopieczone, to spalone, wino jest za słabe, sól na słona, cukier za słodki... Miałam ochotę go udusić własnymi rękami... ale klient nasz pan, nie? Na koniec przyszedł astronomiczny rachunek. Ja tyle przez cały dzień nie zarabiam, ile on wydał na jeden posiłek. Podszedł do wieszaka po portfel... którego w kurtce oczywiście nie było. No jakżeby inaczej! Oskarżył biednego Marka o kradzież. Ten już miał świeczki w oczach. Postanowiłam wkroczyć
- Mogę w czymś pomóc? - zapytałam uprzejmie
- Ten <pii> ukradł mi portfel! Zadzwonię na policję! Nie będzie mnie <pii> <pii> <pii> okradał, do <pii> nędzy!
- Proszę się uspokoić. Zaraz przejrzymy nagranie na kamerze ochrony i zobaczymy, jak było naprawdę - rzuciłam łagodnym tonem. Ten jednak nie chciał słuchać
- A ty kim <pii> jesteś, żeby o tym decydować? Chcę rozmawiać z właścicielem! - warknął na mnie. Ten akurat wchodził. Uśmiechając się perfidnie podał mi rękę
- Kanrisha, czy jest jakiś problem? - spytał
- Ten pan twierdzi, że Mark ukradł mu portfel - odparłam
- No cóż, jesteś właścicielką lokalu, chyba wiesz, co masz robić?
- Owszem - zaśmiałam się. Ten nasz dowcipny szef! On uwielbiał wycinać takie numery tym bubkom. Zaprowadziłam "byznesmena" do pokoju ochrony. I wiecie, co się okazało? Idąc do łazienki schował swój portfel przy miejscu, gdzie Mark przyjmuje zamówienia! Perfidnie chciał nas oszukać. Przyłapany za gorące zaczerwienił się. Zabrał portfel, zostawił stówę napiwku i odszedł. Chyba straciliśmy klienta... ale kto by się tym przejmował. Nie wzywałam policji, no bo w końcu głupota ludzka nie zna granic, prawda?
Całe szczęście to był koniec mojego dyżuru. Z ulgą odetchnęłam i ruszyłam prosto do ciebie, pamiętniku, by nigdy nie zapomnieć o ludzkiej pazerności. Gdyby głupota mogła fruwać, niektórzy byliby już w innej galaktyce...